Portal Uwodzicieli
Witryna poświęcona relacjom damsko męskim oraz budowaniu międzyludzkich więzi emocjonalnych.
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit END.

Trudny proces deaspołecznizacji

Portret użytkownika glinx11

Jak odróżnić miłość od przyjaźni? Obydwa zjawiska związane są przecież fundamentalnie z relacjami między osobnikami homo sapiens, które na przestrzeni wieków łączyły ludzi we wspólnoty i klany. Najprostszą różnicę można podać prostym twierdzeniem: "w miłości się kocha, w przyjaźni się lubi". To jednak trochę zbyt duże uproszczenie. Tym bardziej, że wielu nie odróżnia pojęcia przyjaciela od dobrego znajomego. Mówiąc w skrócie, przyjaciel to ktoś, kogo tak naprawdę kochamy, a nie tylko lubimy, jak znajomego (dobrego, należy dodać, bo znajomi są różni). Kochamy miłością nie cielesną, ale taką, która każe nam zwracać się do niego o pomoc w ciężkich chwilach i pomagać, gdy jemu się takowa przydarzy. Za przyjaciela winniśmy gotowi być oddać wszystko, z życiem łącznie, przy jednoczesnej pewności, że on dla nas uczyniłby to samo.

Czym jest w takim razie miłość? Mówię to o miłości romantycznej, a nie o rodzicielskiej, którą właściwie bardziej sklasyfikowałbym jako swoistą formę przyjaźni. Kochankowie chcą się dotykać, to nie ulega wątpliwości, nie czują przed sobą wstydu, gdy są nadzy, nie krępują się mówić sobie rzeczy rodem z najbardziej kiczowatego kina Bollywood - i, co ważniejsze, na chwilę obecną wierzą w to co mówią. Poza tym jest podobnie: wspierają się wzajemnie i, przynajmniej w teorii, są wobec siebie szczerzy. Miłość to jednak sprawa dla dwojga i nie ma w niej, w przeciwieństwie do przyjaźni, miejsca na trzecią osobę. Z tego też względu uczucie rzekomo silniejsze od przyjaźni rozpada się zdecydowanie łatwiej i częściej niż ona.

Niezależnie jak na to patrzeć, wniosek jest jeden: miłość i przyjaźń, mimo wszystkich różnic, opierają się na podobnej zasadzie: skupiają w sobie osoby, które z jakichś względów przypadły sobie do gustu, później wytwarza się między nimi potężna więź. Niezmienna jest też żelazna zasada pierwszego wrażenia - nie pokażesz się od razu z dobrej strony, jesteś właściwie skreślony i ciężko to później naprawić. Można chyba z czystym sumieniem rzec, że przypadki ludzi otoczonych kręgiem przyjaciół, a zarazem niepotrafiący znaleźć sobie dziewczyny, a także vice versa, należą do rzadkości. Zdecydowanie najczęściej spotykamy się z samotnikami, którzy nie posiadają ani jednego, ani drugiego.

Samotnik to pojęcie nacechowane negatywnie. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro człowiek jest istotą społeczną, która jest skazana na życie wśród innych. Można pędzić żywot na uboczu, jako ta samotna wysepka na środku Pacyfiku, jednak w ten sposób skazuje się na zapomnienie i niepozostawienie po sobie żadnego śladu, w tym tego najcenniejszego - materiału genetycznego. Nie wszyscy jednak myślą w ten sposób i te osoby należy również zrozumieć, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Znacznie liczniejsi są jednak samotnicy z przymusu. Ludzie, którzy chcą pasować do reszty, mieć przyjaciół i dziewczynę, ale z jakichś przyczyn nie potrafią tego osiągnąć. Jednym z nich jestem ja.

Można by stwierdzić, że piszę to po to, by się jakoś przed Wami usprawiedliwić, może wziąć Was na litość. Ale nie, nie jest to moim zamiarem. Już zdążyłem się przekonać, że przez internet każdy jest tak naprawdę anonimowy. Moje komentarze czy artykuły zdobyły sobie już trochę uznania, co potwierdza tylko moją teorię: że w realu nie ma wielkiego znaczenia to, co mówisz, ale kim jesteś. Jeżeli frajer, taki jak ja, opowiada gdzieś jakiś dowcip, nikt się z niego nie śmieje (pomijając śmiech szyderczy z mojej głupoty), ale dajcie mi tylko tu jednego z moich popularnych kolegów! Wsadźcie w jego usta ten sam tekst i... normalnie ludziom zaraz brzuchy ze śmiechu popękają!

Można się sfrustrować, co? Oj, sfrustrowany samotnik to straszny widok. Pewnie niektórym z Was wyda się to znajome: faszystowski gniew, nienawiść do siebie, innych czy Boga, bezsilny płacz, myśli samobójcze... Osobiście z największym niepokojem wspominam to, co stanęło mi przed oczami parę tygodni temu: przychodzę na uczelnię, wyjmuję z plecaka broń i z satysfakcją walę na oślep do wszystkiego co się rusza, zanim w końcu ktoś zdoła mnie obezwładnić. Nie, nie chodzi tu o chęć zemsty czy czegoś. Nie, raczej po prostu, by zostało się zauważonym. Zauważonym i - to ważne - niewyśmianym. No bo kto będzie się śmiać z masakry?

Nie mówię, że naprawdę chciałbym to zrobić. Nie, nie zależy mi na krzywdzeniu innych. Ale... i tu pojawia się jeden z dwóch moich zasadniczych problemów: na innych w ogóle mi nie zależy. Smutna prawda: nie umiem kochać ani nawet specjalnie lubić, niezależnie od tego, jak patetycznie to brzmi. Nigdy nie kochałem nawet własnej matki, o innych członkach rodziny czy jakichkolwiek przyjaciołach i dziewczynach, których nigdy nie posiadałem, nie wspominając. Zawsze byłem zapatrzony tylko w siebie i nigdy nie potrafiłem zdobyć się na współczucie wobec drugiego człowieka. Jeżeli już wykonuję jakiś dobry uczynek, robię to tylko dla podwyższenia swojej pozycji, tudzież własnej satysfakcji, przy czym samopoczucie osoby, której pomogłem, ani mnie ziębi, ani grzeje. O ile się orientuję, normalni ludzie szybko wykształcają w sobie zdolność empatii. Mnie tej umiejętności brakuje, choć nie przeczę, bardzo bym chciał ją posiąść. Ale póki co... nic dziwnego, że nikt nie chce mnie pokochać czy nawet polubić. Po co, skoro i tak, wbrew najszczerszym chęciom, nie byłbym w stanie tego odwzajemnić? No, może czynami albo słowami. Ale nigdy autentycznie nikogo mi nie brakuje, za nikim nie tęsknię ani nie płaczę, gdy umierają.

Wspominałem o dwóch zasadniczych problemach. Drugi to to, że nie lubię rozmawiać z ludźmi. Nie lubię, gdyż po prostu nie umiem. Niby uchodzę za inteligentnego (choć aż tak często tego nie słyszę), a jednak jak tylko wsiadam do pociągu razem ze znajomym, od razu dopada mnie stres. Jeżeli już wymieniliśmy podstawowe informacje odnośnie szkoły i pogody, zapada absolutna cisza. Po prostu: zwyczajnie nie wiem o czym gadać. Pewnie jest to powiązane ze wspomnianą obojętnością na innych. Sam lubię o sobie mówić, ale ciężko mi pytać innych o samopoczucie, gdy absolutnie mnie to nie obchodzi. A jeżeli znajomych jest dwóch, mnie pozostaje właściwie tylko bierne słuchanie ich rozmowy. Nie potrafię się nadziwić, jak inni potrafią trajkotać ze sobą godzinami i rozstają się z prawdziwym żalem, bo jeszcze mają sobie tyle do opowiedzenia. Pustka w głowie powoduje stres, choć może to nawet lepiej - wyluzowany mam tendencję do wspominania anegdot, które, jak powiedziałem, mają jedną szansę na milion wywołać inną kategorię uśmiechu niż szyderczy. To już lepiej siedzieć cicho.

Ale to nie wszystko. Nie potrafię się bowiem oprzeć wrażeniu, że większość ludzi traktuje mnie obcesowo jeszcze zanim na dobre się odezwę. Tak jakbym wydzielał jakieś bliżej nieokreślone fluidy. Nie sądzę, by kwestią był wygląd, bo, choćbym nie wiem jak się starał, nie wmówię sobie, że jestem brzydszy niż reszta. Powiecie, że to dlatego, że jestem spięty i ponury. Otóż... wcale tak nie jest. Wprost przeciwnie: uśmiecham się i staram się wyglądać na w miarę wyluzowanego. Wszystko na nic, a czasem odnoszę wrażenie, że przez mój uśmiech - zwykły, serdeczny, w żadnym stopniu niewyzywający - ludzie nie lubią mnie jeszcze bardziej.

Można się wkurzyć, nie?

Choć ja nie mam do nikogo pretensji. Może kiedyś, ale teraz już nie. Dlaczego? No bo dziesiątki ludzi nie mogą się mylić. I skoro nie przepadają za moim towarzystwem, musi stać za tym jakiś powód. Problem tkwi w tym, że nie mam zielonego pojęcia, jak temu zaradzić. Kiedy w sierpniu zeszłego roku podejmowałem decyzję o zmianie swojego podejścia do otoczenia, byłem pewien, że odniosę łatwy sukces. W końcu wchodziłem w grono zupełnie obcych sobie osób, które mnie nie znały i nie wiedziały, jak bardzo aspołecznym dziwakiem byłem przez ostatnie lata. Ale już wiedzą. Już zepsułem sobie u nich opinię, z tym że tym razem za cholerę nie wiem, co za to odpowiada. A opinię trudno zmienić, zwłaszcza gdy brak ku temu chęci ze strony innych. Bo nie wiem, czy ludzie mnie otaczający chcą mnie polubić. Być może, ale nie mam pewności. A może po prostu wcale im na tym nie zależy, bo wiedzą, że nic im jako przyjaciel nie zaoferuję? Pewnie jest im dobrze w swoim gronie i niepotrzebna im kolejna gęba do napojenia piwem przy wspólnych wypadach.

Psycholog zapewne zasugerowałby mi, żebym po prostu na ten temat z nimi porozmawiał. I być może właśnie tak powinienem zrobić. Z tym że co to da? Raczej wątpię, bym usłyszał szczerą opinię na temat tego, co tak ich we mnie odrzuca. Prędzej "wydaje ci się". Może i mi się wydaje. Ale... nie wydaje mi się. No i jeszcze inny problem: kto chce się przyjaźnić z płaczliwą ofiarą, która musi zabiegać o to, by ją zaakceptowali i - witaj, paradoksie - sama nie ma żadnych przyjaciół? Nie jesteś lubiany, nie polubią cię; nie lubią cię, nie będziesz lubiany - ot błędne koło, z którego na razie nie znalazłem wyjścia.

Zapytacie co to ma do rzeczy, czyli kontaktów z dziewczynami. Odpowiem: wszystko. Kolejne niepowodzenia uświadomiły mi jedno: jak mam znaleźć sobie laskę, skoro nikt nie ma ochoty mnie bliżej poznać, nawet w celach nawiązania zwykłej przyjaźni? Czy nie powinienem się najpierw skupić na zwiększeniu swojej popularności jako tego, z którym warto wypić czy coś, bo zawsze powie coś ciekawego czy śmiesznego?

Bardzo mi z tym ostatnio ciężko, do niedawna nie myślałem, że kiedykolwiek będę się czuł tak podle jak teraz. No bo... co to za człowiek, którego nikt nie lubi? Kiedy parę dni temu wyszło na jaw, że nie miałem osiemnastki, usłyszałem od koleżanki słowa, które aż ociekały od bolesnej prawdy: "Jesteś upośledzony towarzysko". Ale ja to wiem! Wiem! I zrobiłbym wszystko, żeby to zmienić - ale nie wiem jak. Dostajemy to, na co zasługujemy, więc na swój obecny los widać też zasłużyłem. Z jednego jestem dumny: że sobie to uświadomiłem i nie zrzucam na innych winy za swoje klęski. Późno, to prawda, ale lepiej tak niż wcale.

Przepraszam, że taki długi ten wpis i gratuluję tym, którzy dotarli aż tutaj. Nie miałem na celu się wyżalić, tylko raczej uświadomić tych, którzy mogą przeżywać to samo, że nie są jedyni. A także oznajmić, że zaliczenie laski przestało być dla mnie absolutnym priorytetem - to się w końcu i tak uda, skoro z pocałunkiem się udało. Teraz chcę po prostu zrobić to, co każdemu normalnemu człowiekowi przychodzi bez trudu - znaleźć przyjaciół. I wierzę, że jeżeli mi się to uda, znalezienie dziewczyny przyjdzie już o wiele łatwiej.

A jeżeli się nie uda... to umrę w samotności z przekonaniem, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy, żeby stało się inaczej. Ale życie to nie Hollywood ani film "The Secret". Tu nie zawsze jest happy end. Czasem człowiek po prostu musi przegrać, żeby inny mógł wygrać.

Pozdrawiam.

Odpowiedzi

Portret użytkownika Neofita

"Za przyjaciela winniśmy

"Za przyjaciela winniśmy gotowi być oddać wszystko, z życiem łącznie, przy jednoczesnej pewności, że on dla nas uczyniłby to samo."- to jest jedno z mitów/iluzji wytworzonych przez nasze kochane społeczeństwo. Zdrowy człowiek za nikogo nie powinien oddawać życia. Chyba, że starzec za swe dzieci co by geny przetrwały... Wink Tak samo jak zakochanie się jest taką iluzją. "...na innych w ogóle mi nie zależy. Smutna prawda: nie umiem kochać ani nawet specjalnie lubić,..."- i dobrze! Skoro to prawda to winieneś mieć lekko w życiu. To nie jest "smutna" prawda, a wręcz przeciwnie. "Zawsze byłem zapatrzony tylko w siebie i nigdy nie potrafiłem zdobyć się na współczucie wobec drugiego człowieka."- każdy człowiek tak robi, tylko większość czyni to nieświadomie. Wydaje im się, że jest inaczej, lecz prawda jest taka, jaką ty zauważyłeś. Qrwa, wyglądasz na oświeconego... "Jeżeli już wykonuję jakiś dobry uczynek, robię to tylko dla podwyższenia swojej pozycji, tudzież własnej satysfakcji,..."- ja pierdolę, jak ty do tego doszedłeś? Każdy dobry uczynek względem innych wykonujemy dla własnej korzyści... Ja wiem to wszystko z pewnej książki, otwierającej oczy na takie rzeczy. " Ale nigdy autentycznie nikogo mi nie brakuje, za nikim nie tęsknię ani nie płaczę, gdy umierają."- tak powinno być! Kiedy płaczemy po czyjejś śmierci to kogo opłakujemy? Siebie...  " No bo dziesiątki ludzi nie mogą się mylić."- mam dla ciebie cudowną wiadomość... Jest odwrotnie niż myślisz. Wszyscy jesteśmy stuknięci(każdy człowiek), więc jeśli wszyscy dookoła uważają coś za dobre/prawdziwe, ty możesz być pewien, że się mylą...! "A opinię trudno zmienić,..."- tu masz rację, bo ludzie mają tendencję do przylepiania wszystkiemu etykiet i tak łatwiej im postrzegać świat. Np. dostaniesz etykietę "dziwak/nudziarz" i jak cię tylko widzą to ukazuje im się ta etykieta... "Psycholog zapewne zasugerowałby mi,..."- psycholodzy to gówno... Niepotrzebne.  "Czasem człowiek po prostu musi przegrać, żeby inny mógł wygrać."- tutaj się mylisz. Każdy może odnaleźć szczęście. Prawo obfitości. Stan szczęścia również sam możesz osiągnąć.

Ciekawy jestem neofito twojej

Ciekawy jestem neofito twojej odpowiedzi na temat glinxa 11 rozwiń temat o prawie obfitości bo mnie to zainteresowało a do tej pory o tym nie słyszałem

Chodzi z grubsza w tej

Chodzi z grubsza w tej amerykańskiej teorii o to, że myśląc o czymś intensywnie przyciągasz to do siebie, na zasadzie wszechświat jest nieskończenie bogaty i myśl ludzka odkształca się w nim i tworzy się z niej materia. Uzasadnia się to tym, że ponieważ komuś się coś udało to tobie też się uda.

Portret użytkownika Neofita

Taa, chodzi również o to, że

Taa, chodzi również o to, że na świecie jest wystarczcająco duzo szczęścia dla każdego. O żadnym tam przyciąganiu wszechświata nie słyszałem, ale dzięki odpowiednim(pozytywnym) myślom można osiągnąć absolutnie wszystko.

Boli mnie to ze w twoim

Boli mnie to ze w twoim opisie widzę siebie co najmniej w 60%