Portal Uwodzicieli
Witryna poświęcona relacjom damsko męskim oraz budowaniu międzyludzkich więzi emocjonalnych.
Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit END.

MOJA HISTORIA CZYLI OD BOHATERA DO ZERA I Z POWROTEM [MAM NADZIEJĘ]

Portret użytkownika BANE

To mój pierwszy wpis. Będzie długi. Naprawdę długi. Trafiłem tu z tego powodu Panowie co wielu z Was. Koniec. Koniec wieloletniego związku.

Przekonacie się jednak - a wiem, że prawie wszyscy posługują się tym banałem - że ta historia - historia która zawiodła mnie tutaj - jest inna. Chcę żebyście ją poznali bo dzięki tej stronie odzyskuję teraz wiele z tego czego nigdy nie powinienem był utracić.

Kiedyś byłem nieśmiały. Cholera, byłem bardzo nieśmiały. Miałem kłopoty z wysławianiem się, nadwagę, pochodzę z rodziny alkoholika, który miał niezły ubaw "wychowując" mnie i moją Matkę. A wierzcie mi, dał nam odczuć swoje "metody wychowawcze". Jednym słowem - katastrofa. Strefa emocjonalnej klęski żywiołowej.

Moja Matka od zawsze robiła wszystko byle bym tylko nie siedział w domu z moim tzw. Ojcem. Zapisała mnie więc na siłownię i pływalnię. Właściwie to wybłagała przyjęcie mnie tam bo mając w owym czasie lat 13 kwalifikowałem się raczej na plac zabaw a nie na siłownię. W każdym razie na tyle na ile tylko dawałem radę ćwiczyłem, pływałem, grałem w piłkę. Wkrótce wyglądałem dużo lepiej niż większość moich rówieśników. Matka poświęciła bardzo wiele czasu, cierpliwości i prawie wszystkie pieniądze jakie jeszcze miała - swoje i pożyczone - po to bym mógł pójść do prywatnego liceum do klasy międzynarodowej z językiem wykładowym angielskim, z którym nigdy nie miałem większych problemów. Biedota, w nędznych ciuchach i raczej średnią "podblokową" reputacją znalazłem się wśród bogatych, trochę zblazowanych, ale w sumie porządnych dzieciaków. Był rok 1999. Miał zacząć się najlepszy okres w moim życiu. Nowe otoczenie, nieznani ludzie to zawsze sposobność do ponownej autokreacji - można by powiedzieć do stworzenia siebie na nowo. Fizycznie prezentowałem się lepiej niż większość moich wychuchanych kolegów. Przełamywałem dzięki temu nieśmiałość. Pierwszą dziewczynę znalazłem jeszcze na obozie integracyjnym przed rozpoczęciem roku szkolnego. Ładna - o pełnych kształtach. Aneta. Przeliczyłem z Nią pierwszy pocałunek. Naprawdę w siebie uwierzyłem. No i się potoczyło. Po dwóch miesiącach odbiłem dziewczynę kumplowi. Imię - Agnieszka. Byliśmy razem 2 lata. Na przestrzeni tego okresu miałem jeszcze 5 innych dziewczyn. Kilka chętnych przyjaciółek. Instynktownie wiedziałem co trzeba robić czy też szerzej: jakim być - by się podobać.

W tym miejscu odsyłam do instruktaży Gracjana bo Nasz Sułtan Podrywu i Kaznodzieja Uwodzenia ma absolutną rację. Prawi bowiem słusznie jak mało kto. 

Po jakimś 1,5 roku mój związek z Agą zaczął się rozpadać. To była świetna dziewczyna, ale ja już po prostu nie chciałem tego związku. Coś się wypaliło, zużycie materiału itd., itp. Do tego jedna z moich byłych - niejaka Edytka - zaczęła całkiem skutecznie psuć mi i tak już nie najlepszą wśród dziewczyn opinię. Swoją drogą, zauważyliście pewnie Panowie, że opinia badboya przyciąga kobiety, jednak wiecie też zapewne, że co za dużo to niezdrowo. Rzeczywiście kilka razy przepałowałem, ale bzdury, który o mnie wygadywano to było dopiero prawdziwie przegięcie. Wybiegając w przyszłość doprowadziło to do tego, że dzisiaj Aga, nawet gdy gdzieś się "od wielkiego dzwonu" mijamy, udaje, że mnie nie widzi. A ja z kolei nie mam zwyczaju niczego prostować. Wracając jednak do meritum. Sylwester 2001/2002 roku. Mimo że mój związek z Agnieszką jeszcze się nie skończył nie spędzaliśmy go razem. Razem z zajebistym kumplem - Dominikiem - pojechaliśmy na Sylwestra do małego miasteczka pod Lublinem. Podobaliśmy się dziewczynom. Wtedy nie miałem zielonego pojęcia jak bardzo ten Sylwester zmieni moje życie. W drodze z przed sylwestrowej imprezki spotkaliśmy parkę. Jakiegoś wafla - jak się okazało Dominik znał gościa - z naprawdę śliczną dziewczyną. Od razu wpadliśmy sobie w oko. Ruszyliśmy dalej. Sylwestra spędzaliśmy w,  dziś już nie istniejącym, barze. Było OK. Nagle patrzymy a tu wchodzi owa parka. Wymiana spojrzeń. Dziwne, ale gdy przyjrzałem Jej się dłużej przyszła mi do głowy bardzo dziwna myśl - "Jakby to było gdyby właśnie Ona została moją żoną?" Głupie, wiem, ale tak właśnie było. Podchody. Regularny podryw. Jej chłopak się spił i poszedł do domu a my zostaliśmy, nie wypuszczając się z rąk. Poszliśmy do Niej do domu, żeby spróbować przekonać Jej dość zasadniczych rodziców by mogła zostać dłużej. Udało się. Minęło parę dni. Raz w czasie imprezy skorzystała z mojej komórki, więc miałem Jej domowy numer. Zadzwoniłem. Tak zaczął się mój związek z Martą. Mój związek z Agnieszką jeszcze co prawda formalnie się nie skończył, ale faktycznie już nie istniał. Ostatecznie rozstaliśmy się godnie i w dobrych relacjach. Trochę się jeszcze do mnie kleiła, ale to był ostateczny koniec. Z Martą za to było wspaniale. Pod każdym względem. Pilnowałem się jednak. Stosowałem wszystkie metody regularnego podrywu, modyfikując je tak by działały na korzyść trwałego związku. Teraz uwaga! Byliśmy razem 7 lat. Pierwsze 4 lata to było cudo. Wydaje mi że ani ja ani Marta nigdy wcześniej nie przeżywaliśmy czegoś takiego. Poszliśmy na studia. Wspólne godziny, dni, wakacje itd., itp. Rok 5 to okres małej stabilizacji. Mniej fajerwerków, ale ciągle zajebiście. No i wtedy zaczęło się coś we mnie zmieniać. Zacząłem "opuszczać gardę" - jak mógłby to określić Guru Gracjan. Wszystkie te zapewnienia o tym, że "to już zawsze i na zawsze", że "nigdy się nie rozstaniemy bo Ona to by nie potrafiła beze mnie żyć", że "jeżeli ktoś odejdzie to ja bo Ona to nigdy" itd., itp. Słowem deklaracyjki, których nigdy w czasach "bojowego podrywu" bym nie kupił. Cholera, nawet bym o nich nie pomyślał - teraz nagle po 5 latach zaczęły mnie rozbrajać. Wierzyłem. Kochaliśmy się. Zacząłem ustępować. Gnuśnieć. Frajerzyć się. Frajer, który kiedyś był kimś to rzecz fatalna bo często nie zauważa tego, że z ponaddźwiękową prędkością  już za chwilę zajebie w dno. Więcej, taki matoł myśli, że wszystko ciągle ma pod kontrolą. Coraz mniej rzeczy mnie obchodziło. Nie wychodziliśmy nigdzie. Przestaliśmy rozmawiać. Seks, tak zajebisty przez te lata, teraz praktycznie zniknął z naszego życia. Rzeczy o które dbałem, przestały mnie zupełnie interesować. Świetna sylwetka, którą miałem przez tyle lat zaczęła obrastać tłuszczem. Pojawiły się kompleksy a co za tym idzie żal i złość na cały świat. Gówniarska zazdrość. Stałem się odrażającym, przemądrzałym, nudnym, tłustym, żałosnym kluchem. Przestaliśmy się pociągać. Ja Ją - Ona mnie. Za dużo pretensji. Żalu. Takie piekiełko trwało 2 lata. Ja skończyłem studia.
    
Dwa dni po obronie.
Kolejna błahostka. Ja wybucham. Zrywam z Nią w SMS-ie. Wiem, skurwysyństwo bez klasy. Proszę o szansę. Dostaję. Jest jeszcze gorzej niż było. Godziliśmy się we łzach, teraz nawet nie liczymy się ze swoim zdaniem. Nawet na siebie nie patrzymy. Przychodzi nasza rocznica. Sylwester 2008/2009. Przesypiam większą jego część. Nie, nie narąbałem się. Po prostu zasnąłem. Nie wierzę w siebie zupełnie. Wszystko mam w dupie. Znikam i nie odzywam się przez całe tygodnie. Ona już nauczona żyć beze mnie bawi się ze znajomymi. Jak powiedziała: "Gdy odszedłeś czułam się samotna jak nigdy, myślałam, że umrę. Byłeś dla mnie całym życiem. Musiałam znaleźć coś oprócz Ciebie." Już obydwoje wiemy, że to koniec, ale wciąż to odwlekamy. Męczymy się ze sobą. Bardzo. Mój przyjaciel mówi: "Po co? Dajcie spokój. To już koniec." Nie słucham. 9.III.2009 roku rozstajemy się. Boli jak sam skurwysyn. Wbrew radom postanawiam zawalczyć. Nagle znów kocham Ją jak nigdy wcześniej. Mimo, że Ona kategorycznie nie chce żadnego kontaktu zadzwoniłem raz a potem drugi. Wysłałem kwiaty. Miała łzy w oczach gdy się rozstawaliśmy. Ja też. Te same dyrdymały: "Nie wiem co czuję. Teraz nie, ale może kiedyś." Dzięki tej stronie wszystko jest jasne - gra, ale wtedy to była dla mnie tragedia. Najzabawniejsze jest to, że dawniej [czy też z inną dziewczyną] w życiu bym się na to nie wziął. Byłoby tak jak pisze Sułtan Podrywu - "OK. Rozumiem." Ale już zbyt mocno miałem frajerstwo wdrukowane w łeb. Załamałem się. Myślałem, że jeżeli nic nie będę robił Ona całkowicie zniknie z mojego życia. Nie dostrzegałem tego, że Ona i tak już postanowiła to zrobić [będąc utwierdzana w tym również przez swoją najlepszą przyjaciółkę, której szczerze nienawidzę, nie dlatego że Ją do tego przekonywała, ale dlatego że nie zdawałem sobie sprawy że tak dwulicowe kreatury stąpają nie niepokojone niczym po szlachetnym, uświęconym obliczu Matki Ziemi].

Zacząłem znowu ćwiczyć. Dla Niej. Przestałem jeść. Dla Niej. Ona [!!!!!] dała mi czas, który wyprosiłem [!!!!!] do 10.IV., by pokazać na umówionym na ten dzień spotkaniu, że się zmieniłem. Przemiana fizyczna miała być kluczem i zadatkiem na rzecz przemiany psychicznej. Byłem tak żałośnie szczęśliwy, że dostałem tak cudowną, pełną wspaniałomyślności [:)Smile:)] szansę. Nie dostrzegałem, że powinienem był to zrobić, tzn., wrócić do formy, dawno temu dla siebie i tylko dla siebie, by uwierzyć, że nie muszę tkwić w piekle ostatnich nieudanych lat związku tylko szukać szczęścia. Przecież kiedyś tak dobrze to potrafiłem. W końcu zaczęło do mnie docierać powoli jak żałosną kreaturą się stałem. Zacząłem błyskawicznie chudnąć - nic nie jadłem, ćwicząc jednocześnie po 4 - 7 godzin dziennie. Wybrałem cały hajs z konta i je zlikwidowałem. Dałem się wyrzucić z pracy [!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!], by mieć więcej czasu na obiecane zmiany. Wszystko temu podporządkowałem, dacie wiarę???

I wtedy stało się coś, co teraz - z odpowiednio zdystansowanej perspektywy - widzę jako prawdziwe zbawienie dla mnie. Nie przyjęła ode mnie kwiatów. Goniec [wszystko było załatwiane przez firmę kurierską - aż tak żałosny by zmienić się w już ostatecznie przegranego psycho - prześladowcę to jednak nie byłem] zadzwonił i polecił przekazać, że nic już ode mnie nie przyjmie. Wierzcie lub nie, ale coś wtedy we mnie pękło. Ból zaczął znikać. Dalej kłuł, ale to już zupełnie co innego niż było. Zadzwoniłem do Niej na drugi dzień i już zupełnie spokojnie zapytałem czy nie ma między nami żalu, pretensji, niedokończonych spraw itd., itp., chciałem to wiedzieć, powiedziałem, że będzie jak chce - że znikam z Jej życia i że to już ostateczny koniec. Wiem, że w Jej uszach mogło to wyglądać jak jakaś żałosna próba pseudo - szantażu na zasadzie "albo się pogodzimy albo...", ale moi Panowie, wierzcie mi robiąc to, postanawiając wreszcie jak radzi Gracjan: "Że po prostu wyrzucasz Ją z głowy" i mówiąc to głośno odczułem kolosalną ulgę. Zerwałem kontakt całkowicie i ostatecznie. Jak napisałem - dalej kłuło, ale dzięki temu wreszcie skupiłem się na sobie. Moja walka, tzn. robienie z siebie żałosnego frajera, trwała 2 tygodnie. Najgorsze dwa tygodnie. Upokorzyłem siebie i nie osiągnąłem nic. Popełniłem prawie wszystkie możliwe błędy. Dlatego uwierzcie i nie róbcie nic. Powtarzam: uwierzcie Gracjanowi że tak trzeba i nic ale to absolutnie nic z rozstaniem nie róbcie. Po prostu Ona nie była dla was. Jesteście ciągle poszukiwaczami. Musicie to zrozumieć. Musi boleć bo leczenie z każdego uzależnienia boli. A leczenie z uzależnienia od drugiej osoby, czy ściślej leczenie z czysto subiektywnego idealnego obrazu "Tej Jedynej" - bo tylko o to tu tak naprawdę chodzi - o wyidealizowany obraz - boli najbardziej. Tak jest. Musicie to sobie uświadomić. Ja zrozumiałem wiele. 7 lat z tego dwa lata emocjonalnego piekła. Powiedziała, gdy się rozstawaliśmy, że nigdy nie zdradziła. Czy wierzę? Gdy walczyłem - wierzyłem. Teraz nawet się nie zastanawiam, bo samemu nie będąc wiernym i często zdradzając, niektóre wnioski wydają mi się zbyt oczywiste - w końcu jak wiecie kobiety lubią seks bardziej niż mężczyźni. Wniosek jest prosty. Kochaliśmy się jednak przez długi czas bardzo. Dlatego - jak sądzę - Ona nie powiedziała prawdy mi a ja Jej. Nie było jednak potrzeby nic mówić. Sądzę bowiem, że tak naprawdę obydwoje znaliśmy tę prawdę. Nie wypowiadaliśmy Jej po prostu głośno. Sam nie wiem z czego wynikało owo zachowanie tajemnicy. Nie uczynienie ostatniego kroku we wzajemnym deptaniu godności. Zachowywanie pozorów do końca. Chcę jednak wierzyć, że z czegoś dobrego. I wspólnego. Czegoś co bez wątpienia kiedyś mieliśmy. Ja i Ona. Razem.
    
Teraz, przez swoje frajerskie popędy, odrzucanie dobrych rad [z tej strony i nie tylko] nie mam nic. Po 7 latach, po nie korzystaniu w pełni z najlepszego okresu studiów, wszyscy moi znajomi to Jej znajomi [jak mówiła: "powinniśmy mieć tylko wspólnych znajomych"] . Doświadczyłem w związku z tym niezwykłego zjawiska solidarności jajnikowo - plemnikowej, bo nagle po wszystkich zapewnieniach o "najlepszej przyjaźni" o "byciu członkiem rodziny" o "niewyobrażaniu sobie nikogo na moim miejscu" telefon zamilkł. Wszyscy znajomi, bez względu na płeć, rasę, religię, światopogląd [:)SmileSmile:)], znający moją byłą - zamilkli. Nie dzwonię do nich nie chcąc stwarzać wrażenia, że staram się jakoś nawiązać kontakt podchodząc od dupy strony tj. przez braci, kolegów, koleżanki itd., itp.

Jestem więc sam. Mam opłacone mieszkanie. Ciągle ćwiczę. Chcę wrócić do formy. I zacząć na nowo. Siłą rzeczy dosłownie od zera. Bez pracy. Nawet jebanego ubezpieczenia. Bez znajomych i przyjaciół. Bez niczego. Tak właśnie skończyłem. Nie myślcie nawet o czymś takim. O upodleniu siebie dla Niej. Skrzywdzicie tylko siebie a Ona i tak będzie się dobrze bawić. Jak mawia Papcio Gracjan: "Cierpliwości". Słuchajcie. To prawda. Przejdzie. Będzie boleć, ale przejdzie. Gdy uwierzysz, że kobieta jest tylko dla Ciebie to katastrofa, ale gdy co gorsza uwierzysz że jesteście dla siebie nawzajem to już jest koniec. Możecie mi wierzyć - naprawdę wiem co mówię. 

Mój plan jest bardzo krótki. W przeciągu miesiąca - dwóch powrót do formy. To zajmuje. Naprawdę. Potem poszukiwanie nowej pracy, nowych ludzi, nowego życia.

To tekst napisany ku przestrodze. 25.IV.2009 roku będę miał 25 lat. Oddałem siedem lat i przegrałem. Więcej nie przegram. Pozytywny, szczery przekaz tej strony pomógł mi bardzo.

Jak napisałem - od bohatera do zera. Mam nadzieję, że powrót będzie udany...

Pozdrawiam Was Wszystkich.                                         

Odpowiedzi

Portret użytkownika Lucky Luke

Bane zaświecił nam jako żywy

Bane zaświecił nam jako żywy przykład co dzieje się gdy za bardzo się angażujemy i rezygnujemy z własnych wartości stawiając naszą Lady w centrum naszego świata.

Z drugiej mańki Bane powinieneś być jej wdzięczny z pewnością zajebiście Cię to wzmocniło. Pozdrawiam

Dlaczego nikt nie wyreżyserował jeszcze filmu opowiadającego o podobnej historii z wartościowym morałem? Może wielu nauczyłoby się na co w życiu uważać... A telewizja jest trafniejsza od artykułów, ludzie są z natury leniwi wolą oglądać niż czytać.